O swoich rolach - Danuta Stenka
O "kobiecie z morza" Roberta Wilsona w stołecznym Teatrze Dramatycznym

Asystentka reżysera miała idealnie odtworzyć spektakl wystawiony we Włoszech. My, aktorzy, nie akceptowaliśmy tego projektu. Przez trzy tygodnie uczyliśmy się śmiesznej, mechanicznej gimnastyki ludzi marionetek. Co za kretyństwo! Czułam się jak małpa na sznurku. Lalka. Nadusić - zapiszczy. Trzeba było zdecydować: albo grać, albo spakować manatki. Postanowiłam poszukać sensu w tej gimnastyce. Zrozumiałam, że mechaniczne ruchy odpowiadają w skrócie temu, co się dzieje w postaciach. Grając z nieprawdopodobną wręcz precyzją, w tej pozornie nieludzkiej formie, można odnaleźć i wyrazić człowieka. Odbiegliśmy od włoskiej wersji, co komplementowano na Festiwalu Ibsenowskim w Oslo. Włochów nie zaproszono, a nam powiedziano, że Wilson nareszcie znalazł zespół, który zagrał jego "Kobietę z morza". On sam to przyznał. Chciałabym móc współpracować z Wilsonem od początku prób nowego spektaklu.

O "tartuffie" jacques'a lassalle'a w warszawskim Teatrze Narodowym

Kiedy reżyser zapowiedział wystawienie całego tekstu, przeraziłam się, że to się skończy starym, zakurzonym i zapleśniałym teatrem. Jedyną nadzieją było to, że mieliśmy grać w kameralnych warunkach, na małej scenie - ludzkim głosem. I nagle okazało się, że musimy zmienić scenę -na dużą. Pamiętam swój krzyk rozpaczy - chciałam, żeby dotarł do gabinetu dyrektora. I przeżyłam kolejne zadziwienie komedianta. Mówiliśmy tekstem sprzed trzech wieków, a przecież brzmiącym współcześnie. W podzięce za tłumaczenie Radziwiłowicza warto by na kolanach do Częstochowy. Scenografia nie byłaby tak piękna w przestrzeni małej sceny. Doszły światła, dopracowane w szczegółach kostiumy i świat Lasalle'a ożył. Nie wierzyliśmy tylko w finał z królewskim oficerem - jak ze staromodnej bajki. Ale kiedy na premierze padły jego słowa: "Mamy monarchę, on tępi krętaczy", z widowni odpowiedział śmiech.