Moim zdaniem

Maja Kleczewska stara się wkomponować dawne arcydzieła w ramy współczesności, tak jak Krzysztof Warlikowski, Grzegorz Jarzyna i Jan Klata. Niestety, bogactwo ich treści ogranicza do kopulacji. "Służę do tego, żeby mnie pieprzyć" - mówi jedna z bohaterek, a pod tym wyznaniem mogłaby się podpisać każda z postaci. Jeśli Kleczewska chce pokazać seksualność naszych czasów, niech uczy się na spektaklach Krzysztofa Warlikowskiego, który przekonuje, że wszystkie odcienie miłości można przedstawić bez kompromisów, a jednocześnie w artystyczny sposób. Trudno też zrozumieć, dlaczego reżyserka wypełnia klasyczne teksty własną grafomanią, gdy reżyserzy warszawskich Rozmaitości udowodnili, że da się je zagrać współcześnie. Kleczewska nie potrafi też pracować z aktorami. Zamiast postaci z krwi i kości pokazuje marionetki. Słabnącą dramaturgię ożywia scenami tanecznymi. Podobne chwyty stosuje Jan Klata, ale jego spektakle obfitują w refleksje na temat popkultury. Gdy Jarzyna w "Don Giovannim" drąży temat hedonizmu - w opozycji kreuje wspaniałe sceny operowe zmuszające do myślenia. U Kleczewskiej nie wyczuwam żadnych głębszych treści. Przykładem schematyzmu jest wymyślona w "Czyż nie dobija się koni?" pani z Komitetu Unii Rodzin. Gdy sprzeciwia się orgiom, inna bohaterka pyta: "A może twoja córka teraz też się pieprzy?!". No, może. Albo całuje? Lub poszła z chłopakiem do teatru. Oby nie wybrała się na spektakl Kleczewskiej, bo sobie wieczór spieprzy. ¦