To bardziej pasja niż biznes

Ile razy sprzedam coś do sklepu, nawet w eleganckiej galerii handlowej, muszę długo czekać na zapłatę. Ale gdy kupuję białą porcelanę do malowania, przedstawicielowi fabryki płacę od ręki. Jaka w tej sytuacji może być płynność finansowa? Nieraz pracowałam też dla filmu. Moje filiżanki grały w "M jak Miłość", wykorzystywały je agencje reklamowe. Doświadczenia z reklamą mam jednak nie lepsze niż z galeriami handlowymi. Targują się o każdy grosz, ociągają z zapłatą. Gdybym uważała to tylko za biznes, zamknęłabym firmę. Ale malowanie było moją pasją już od szkoły.

Pracownię założyłam w 1978 r. Na początek zrobiłam serwis obiadowy i zawiozłam go do znanego sklepu pana Kowalika w Warszawie na Targowej. Następnego dnia dostałam zamówienie na następne pięć. Firma rozkręciła się błyskawicznie. Przyjęłam trzy dziewczyny, nie mogłyśmy nadążyć z pracą. Sto serwisów znikało z rynku w parę dni. Moją porcelanę sklepy sprzedawały na zapisy. Teraz jestem sama, i gdyby nie to, że pracownię mam we własnym domu i nie muszą płacić czynszu, na pewno bym do tego dokładała. Maluję serwisy na prezenty ślubne, komplety do kawy na różne rocznice. Proponuję własne rozwiązania, podsuwam pomysły. To daje satysfakcję, zwłaszcza że nie trzeba czekać na zapłatę. Ale takich zleceń jest niewiele. Na co dzień ludzie kupują porcelanę w wielkich sklepach. Widzą angielską filiżankę za 17 zł i nawet nie podejrzewają, że pochodzi z Chin. Ja za białą filiżankę z polskiej fabryki płacę 12 zł, maluję ją najlepszymi farbami i złotem z mennicy. Nie mogę brać mniej niż 25 zł. Dlatego sprzedaż się zmniejsza. Bardzo bym chciała nadal zajmować się dekorowaniem porcelany, zrobię wszystko, by firma istniała. Ale nie wiem, czy się uda.