Jennifer Cooke, dyrektor ds. Afryki w amerykańskim Ośrodku Badań Strategicznych i Międzynarodowych

Decyzja o operacji w Somalii zapadła w ciągu kilkudziesięciu godzin. W Waszyngtonie nikt nie spodziewał się, że wojska Etiopii poradzą sobie z islamskimi ekstremistami. Władze uznały, że pojawiła się możliwość przeprowadzenia niezbyt ryzykownej akcji, a porażka z 1993 roku się nie powtórzy. Dlatego została podjęta pierwsza od niemal 10 lat poważna próba ukarania sprawców zamachów na ambasady w Kenii i Tanzanii. W terrorystów z al Kaidy uderzono z powietrza, gdy zostali wyrzuceni z Mogadiszu i nie było groźby, że dojdzie do walk ulicznych. Nikt nie chciał ryzykować akcji z udziałem marines lub piechoty. USA po cichu wspierały akcje wojsk Etiopii w Somalii. Teraz jednak istnieje ryzyko podjęcia przez islamskich radykałów wojny partyzanckiej. A to może oznaczać, że Somalia przez nadchodzącą dekadę lub dwie pozostanie pogrążona w chaosie. Tylko interwencja na wielką skalę z zagranicy i ogromna pomoc rozwojowa mogłyby temu zapobiec. Jednak biorąc pod uwagę to, co dzieje się w Iraku i Afganistanie, USA z pewnością nie poślą do Somalii wojsk, bo mają ograniczone możliwości wojskowe i finansowe. W Afryce nie są w stanie zaangażować się poważnie w rozwiązanie więcej niż jednego konfliktu. Dlatego prezydent Bush nie zamierza lansować wprowadzenia demokracji w Czarnej Afryce, jak próbował to robić na Bliskim Wschodzie. A Unia Afrykańska nie jest nawet zdolna zmobilizować wystarczająco dużej misji wojskowej, by ustabilizować sytuację w kraju. Pozostają środki dyplomatyczne i próba przekonania władz Somalii do włączenia w proces pojednania wszystkich środowisk i klanów.