Niespełnione marzenia serialowego Supermana

Film Coultera jest nierówny. Zaciekawia, gdy pokazuje upadek człowieka, który znalazł się w pułapce własnej sławy. Zawodzi jednak jako czarny kryminał.

Podobno Gary Cooper tak pouczył kiedyś młodego scenarzystę zamierzającego stworzyć dla niego rolę: "To będzie funkcjonowało najlepiej, kiedy po prostu zrobisz ze mnie bohatera". Ta maksyma sprawdzała się w większości gwiazdorskich karier. Od lat 30. do 50. ich budowanie polegało przede wszystkim na utożsamianiu aktora z ekranowym wizerunkiem. Publiczność naiwnie wierzyła, że prywatne życie jej idoli jest podobne do granych przez nich ról.

George Reeves też stał się ofiarą mechanizmu tworzenia tej fikcji. Marzył o dramatycznych rolach, ale producenci widzieli w człowieku o aparycji osiłka raczej herosa w tandetnych produkcjach. Reeves wystąpił więc w telewizyjnym serialu o Supermanie i widzowie pokochali go w tym wcieleniu, nie wyobrażając sobie, by mógł zmienić emploi. Zrozpaczony aktor w końcu palnął sobie w 1959 roku w łeb.

Punktem wyjścia filmu Coultera jest śmierć byłego Supermana. Louis Simo (Adrien Brody), podrzędny detektyw, na prośbę matki aktora postanawia się przyjrzeć zamkniętej przez policję sprawie. Pragnie zdobyć poklask i zarobić. Stopniowo śledztwo pochłania go coraz bardziej. Dochodzi do wniosku, że ktoś Reevesa zastrzelił. Podejrzewa dwie jego kochanki, w tym piękną Toni Mannix (Diane Lane) i jej męża Eda (Bob Hoskins), bezwzględnego wiceszefa MGM. Coulter przedstawia te zdarzenia w konwencji obrazu noir. Ale mimo pieczołowitej realizacji i dobrej gry aktorów nie osiąga drapieżności ani dusznej atmosfery właściwej czarnym kryminałom. Schematy rządzące konwencją spłycają także spojrzenie na Hollywood jako miejsce niezrealizowanych pragnień i wybujałych ambicji. Film sięga głębiej tylko w retrospekcjach, w których oglądamy, co się działo z Reevesem, zanim zginął. I to są najlepsze momenty fabuły.

W jednej ze scen bohater grany przez Bena Afflecka, który świetnie łączy luz i ironię z podskórnym poczuciem klęski, przygląda się w restauracji wielkim gwiazdom. Czujemy, że mimo wdzięku i urody znajduje się na obrzeżach tego świata. "Wiecznie czekam, wiecznie marzę i na tym upływa mi życie" -mówi z melancholią. To mogłoby być credo tych, którzy w historii Hollywood nie osiągnęli statusu Gary'ego Coopera i zostali skazani na zapomnienie.

Gdyby Allen Coulter skupił się na pokazaniu losów Reevesa na tle epoki, powstałby obraz przejmujący, smakowicie analizujący blaski i cienie funkcjonowania fabryki snów. Szkoda, że reżyserowi to nie wystarczyło. "Hollywoodland". USA, 2006. Reż. Allen Coulter. Dystrybucja: Forum Film.