Ekscentryk, samotnik, świadek apokalipsy

"Byłem w transie przeżyciowo-pisaniowym. Zmęczenie narosło. Ileż niespań" - napisał w książce "Rozkurz".

Miron Białoszewski (1922 - 1983), znakomity poeta i oryginalny prozaik, powszedniość podniósł do rangi sztuki, a o najdramatyczniejszych sprawach opowiadał bez patosu. Sensację wywołał jego "Dziennik z powstania warszawskiego". Ukazał w nim z ludzkiej perspektywy apokalipsę - zagładę miasta, które było dla niego mikrokosmosem.

Uchodził za oryginała: z natury samotnik, sypiał w dzień, pracował w nocy. Drażniło go światło, więc zamalowywał okna. Pisał w łóżku przykryty kołdrą pełną dziur wypalonych papierosami. Wobec swej twórczości był wymagający - jeżeli wiersz nie spełnił jego oczekiwań, niszczył rękopis. "Tak trzeba" - powtarzał z przekonaniem. Tę metodę zalecał teżswojej przyjaciółce i asystentce, niewidomej poetce Jadwidze Stańczakowej. Był dla niej całym światem.

Do legendy przeszły spektakle jego domowego teatru. Początkowo odbywały się na Tarczyńskiej na warszawskiej Ochocie, potem na placu Dąbrowskiego.

- Był to teatr integralny - mówi krytyk Jerzy Koenig. - Białoszewski sam organizował spotkania, sam pisał teksty i sam je potem interpretował. Pisał, by przekazać coś niesłychanie osobistego o świecie, który nie jest tak banalny, jak się nam wydaje.

Choć był człowiekiem niewierzącym, żył w sferze sacrum. Fascynowała go liturgia, kolekcjonował świątki. Wierzył w swoje przeczucia. W szatni teatru otrzymał numerek z liczbą 1983. Powiedział sobie: "To będzie rok, w którym umrę".