W cieniu Busha i Iraku

Nikt, kto choćby pobieżnie obserwował poczynania Tony'ego Blaira, nie ma wątpliwości, że mógłby spokojnie dotrwać do końca kadencji, gdyby nie udział w inwazji na Irak i gdyby jego kontakty z George'em W. Bushem nie wzbudzały takich kontrowersji. We wrześniu 2002 roku brytyjski rząd opublikował raport, z którego wynikało, że Saddam Husajn próbował pozyskać znaczne ilości uranu z Nigru i że jego arsenał broni masowego rażenia jest tak zaawansowany, że irackiemu dyktatorowi wystarczy 45 minut, by go użyć.

W lutym 2003 roku kolejny raport ostrzegał, że iracki wywiad szpieguje ambasady w Bagdadzie i wspiera działalność terrorystyczną. Przyszłość pokazała, że oba raporty zawierały informacje albo nieprawdziwe, albo "podkręcone" na potrzeby propagandy. Mimo to Wielka Brytania przystąpiła do wojny z Irakiem, a Tony Blair nigdy nie przeprosił za to, że podawane oficjalnie przyczyny inwazji były wyssane z palca. Krytycy są również zgodni, że Blair doprowadził do nadmiernego uzależnienia brytyjskiej polityki zagranicznej od Waszyngtonu. Stało się ono szczególnie widoczne zaraz po zamachach 11 września 2001 roku. Gdy Blair spotkał się z George'em W. Bushem w celu omówienia strategii działania, nie oponował, gdy usłyszał, że trzeba się rozprawić z Irakiem. Według brytyjskiego Instytutu Spraw Międzynarodowych Chatham House właśnie jego niezdolność do przekonania Busha, by porzucił ten pomysł, była jego największą klęską. Jedni twierdzą, że postawa premiera była po prostu konsekwencją naturalnego sojuszu między Wielką Brytanią a Stanami Zjednoczonymi. Zdaniem innych ten sojusz zabrnął za daleko i zaczął przybierać karykaturalną postać. Do tego stopnia karykaturalną, że do Blaira przylgnęło określenie "pudel Busha". Słynne już "Sie ma, Blair" ("Yo, Blair"), którym amerykański przywódca przywitał premiera podczas zeszłorocznego szczytu G8 w Petersburgu, tylko utrwaliło ten wizerunek.