Rozmowa

Rz: Pamięta pan swój debiut na Warszawskiej Jesieni?

Krzysztof Penderecki : Oczywiście, to były moje pierwsze kroki, pierwsze sukcesy. I pierwsze wyjście w świat. W 1959 r. zdobyłem wszystkie nagrody na konkursie kompozytorskim, a zwycięskie "Strofy" znalazły się na Warszawskiej Jesieni. Dzięki temu otrzymałem propozycję napisania utworu na festiwal w Donaueschingen. Wykonanie tam "Anaklasis" otworzyło mi zaś sale koncertowe na świecie.

W programie tegorocznej Warszawskiej Jesieni znalazła się jednak "Jutrznia" z 1971 r. To był pana wybór?

Organizatorów, zresztą zostanie wykonana tylko jej druga część, a szkoda, bo ten utwór jest zamknięta całością.

A gdyby panu zaproponowano prezentację "Strof" z 1959 r.?

Bardzo je lubię i chętnie wykonuję. Myślę, że z biegiem lat częściej wraca się do swoich początków.

Mimo że dzisiaj komponuje pan inną muzykę?

Bo żyjemy w innej epoce. Czas awangardy, a zwłaszcza towarzyszący jej wówczas w Polsce czas protestu przeciw estetyce socrealistycznej, dawno przeminął. Dziś można wszystko pisać, nie ma zakazów politycznych, nie ma też przeciwko komu protestować, tak jak my buntowaliśmy się przeciw neoklasycznej muzyce starszych kolegów. To były festiwale gorących protestów.

W ten sposób przyjmowano również pana utwory.

Na Warszawską Jesień w 1962 roku profesor Piotr Rytel kupił swoim studentom gwizdki, by wygwizdali mój "Kanon". Dziś awangarda ma siwą brodę, a każdy sposób komponowania jest akceptowany. Nasza generacja miała swoją linię estetyczną, dziś każdy robi, co chce, i bierze, skąd chce, szczególnie z awangardy naszych czasów.

Czy w takim razie Warszawska Jesień ma nadal rację bytu?

Nie ma na niej dawnej euforii, ale festiwal jest potrzebny, zwłaszcza młodym kompozytorom. Dla nich jest nadal wielką szansą: może ktoś ich usłyszy, złoży ważne zamówienie, może znajdą wydawcę swoich utworów. Pewne sposoby na zaistnienie w świecie nadal są te same, obok festiwali należą do nich również konkursy kompozytorskie.