Debata na trawnikach Columbii

Gdyby prezydent Iranu mógł uwolnić się spod opieki ochroniarzy, wyjść z audytorium i przejść po głównym placu kampusu, zobaczyłby, jak wygląda wolność słowa w amerykańskim wydaniu. Przez cały dzień kilka tysięcy studentów dyskutowało o tym, jak należy potraktować jego wizytę i kto jest gorszy: on czy Bush. - Bush jest gorszy! Powinniśmy zacząć głośniej mówić o przestępstwach, jakich dopuszcza się nasz rząd! - krzyczała jedna ze studentek. - Oddaj paszport i jedź do Iranu - replikował jej kolega. Obok przeciwniczki Busha stał w milczeniu zwolennik obecnej administracji (a przynajmniej jej metod walki z terroryzmem) z transparentem "Miejsce Ahmadineżada jest w Guantanamo, a nie na Columbii". Inna studentka miała dla przechodniów proste przesłanie "Nie dla wojny!", co w kontekście tej debaty oznacza ewentualny atak USA na Iran. Prezydentowi Ahmadineżadowi zapewne spodobałoby się hasło, ale nie jest pewne, czy pochwalałby to, że dziewczyna dumnie nosiła je na błyszczącym biustonoszu. Liczną grupę na placu stanowili odziani w czarne koszulki studenci Columbii przeciwnicy Ahmadineżada. Nieco mniej liczną - studenci pochodzenia irańskiego, którzy nawoływali do "zrozumienia i zgody". Pojawił się także student z Izraela, który oświadczył, że jest gejem i potępia "krwawy reżim Ahmadineżada". Członkowie Żydowskiego Seminarium Teologicznego odmawiali modlitwy o pokój. W tłumie krążył również z poważną miną blondyn z wypisanym na kawałku kartonu tajemniczym hasłem: "Po dwa roboty dla każdego".